[Alka#fragmenty]

















Tymczasem tłum jego przeciwników przerzedził się, nagie sylwetki rozpierzchły się po kątach, szukając schronienia przed demonicznym białym. Tylko Nemi tkwiła bez ruchu nieporuszona spektaklem, jaki zafundował jej Wokulski.
- Jeszcze nikt nie zmusił mnie do handlu. Pracuję tylko na swoich warunkach.
- Ależ to tylko dlatego, że nie próbowała pani Alki.
- Nie używam swoich towarów. To śmieci dla głupców.
- Alka jest inna - odparował Wokulski, przysuwając się do księżniczki.
Tym razem zaczęli powoli, Nemi jakby spokojniej, trzymając nerwy na wodzy i wyciągając wnioski z tego, co widziała, równym tempem zaatakowała go rzeźbioną fajką. Nacisnęła skryty tuż pod ustnikiem przycisk i z obu jej końców wyskoczyły krótkie szpilkowate ostrza. Również Wokulski walczył bez pośpiechu, wyprowadzał półkopnięcia i płaskie przerzuty z wyuczonym spokojem, bardziej niż na walce skupiając się na swoim planie. W tym celu skracał wciąż dystans, co nie było łatwe, księżniczka Shan była bowiem mistrzynią taktycznych zwodów i uników, bezbłędnie wykorzystywała porozrzucane meble i leżące ciała. Nie miał wątpliwości, że walka to dla niej nie pierwszyzna. Kiedy nagle poślizgnął się, Nemi błyskawicznym ruchem wyciągnęła z kabury oba pistolety i, celując w Wokulskiego, opróżniła magazynki.
Gdy dym się rozwiał, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał mężczyzna, nikogo nie było. Uniosła nieco głowę i zobaczyła go przykucniętego na suficie, zwisającego głową w dół, z dziwnym urządzeniem rozkładającym się niczym mechaniczna zabawka, jaką dostała niegdyś od ojca. Z miedzianej klatki wystrzeliła szklana strzykawka i wbijając grubą igłę w rogówkę mężczyzny, zaaplikowała mu świeżą dawkę Alki.
- Jeszcze nikt nie zmusił mnie do handlu. Pracuję tylko na swoich warunkach.
- Ależ to tylko dlatego, że nie próbowała pani Alki.
- Nie używam swoich towarów. To śmieci dla głupców.
- Alka jest inna - odparował Wokulski, przysuwając się do księżniczki.
Tym razem zaczęli powoli, Nemi jakby spokojniej, trzymając nerwy na wodzy i wyciągając wnioski z tego, co widziała, równym tempem zaatakowała go rzeźbioną fajką. Nacisnęła skryty tuż pod ustnikiem przycisk i z obu jej końców wyskoczyły krótkie szpilkowate ostrza. Również Wokulski walczył bez pośpiechu, wyprowadzał półkopnięcia i płaskie przerzuty z wyuczonym spokojem, bardziej niż na walce skupiając się na swoim planie. W tym celu skracał wciąż dystans, co nie było łatwe, księżniczka Shan była bowiem mistrzynią taktycznych zwodów i uników, bezbłędnie wykorzystywała porozrzucane meble i leżące ciała. Nie miał wątpliwości, że walka to dla niej nie pierwszyzna. Kiedy nagle poślizgnął się, Nemi błyskawicznym ruchem wyciągnęła z kabury oba pistolety i, celując w Wokulskiego, opróżniła magazynki.
Gdy dym się rozwiał, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał mężczyzna, nikogo nie było. Uniosła nieco głowę i zobaczyła go przykucniętego na suficie, zwisającego głową w dół, z dziwnym urządzeniem rozkładającym się niczym mechaniczna zabawka, jaką dostała niegdyś od ojca. Z miedzianej klatki wystrzeliła szklana strzykawka i wbijając grubą igłę w rogówkę mężczyzny, zaaplikowała mu świeżą dawkę Alki.
Coś drgnęło w kieszeni jego surduta.
- Możemy się zatrzymać? - poprosił i wyjął z kieszeni niewielki przedmiot.
Nemi popatrzyła ze zdziwieniem. Wokulski rozłożył dłonie, a wyjęta przez niego rzecz uniosła się między nimi w powietrzu. Był to upleciony z cienkiego drutu sześcian. W jego wnętrzu wirował skomplikowany, wciąż zmieniający się kształt.
- Co to jest? - Powściągliwej z natury Nemi zadanie tego pytania przyszło z wyraźnym trudem, ciekawość jednak zwyciężyła.
Wokulski starał się uważnie obserwować permutacje wirującego w sześcianie kształtu i jednocześnie odpowiedzieć na jej pytanie:
- To dość skomplikowane. Krótko mówiąc, to kryptograficzne urządzenie zapisujące wiadomości w postaci stelacji wielotopów pięciodymensjalnych. Z boku może ci się wydawać, że te bryły mają pewne strefy nieciągłości, ale to tylko dlatego, że nie używasz Alki i twoja świadomość nie potrzebuje sięgać do koncepcji ponad czterodymensjalnych - krzywił się coraz bardziej, obserwując zmianę wyrazu twarzy Nemi i wciąż próbując trzymać się wątku przekazywanej właśnie wiadomości.
Odpowiedź Nemi spowodowała, że zupełnie go stracił.
- Chodzi o te rogi, które wystają pod złymi kątami, ale tam pasują?
- Widzisz ponaddymensjalnie? - Sześcian zadrgał między jego dłońmi i opadł kilkadziesiąt centymetrów.
- A ty tego nie widzisz? - Nemi spojrzała zdziwiona. - Przecież bez nich to urządzenie nie ma sensu.
- Możemy się zatrzymać? - poprosił i wyjął z kieszeni niewielki przedmiot.
Nemi popatrzyła ze zdziwieniem. Wokulski rozłożył dłonie, a wyjęta przez niego rzecz uniosła się między nimi w powietrzu. Był to upleciony z cienkiego drutu sześcian. W jego wnętrzu wirował skomplikowany, wciąż zmieniający się kształt.
- Co to jest? - Powściągliwej z natury Nemi zadanie tego pytania przyszło z wyraźnym trudem, ciekawość jednak zwyciężyła.
Wokulski starał się uważnie obserwować permutacje wirującego w sześcianie kształtu i jednocześnie odpowiedzieć na jej pytanie:
- To dość skomplikowane. Krótko mówiąc, to kryptograficzne urządzenie zapisujące wiadomości w postaci stelacji wielotopów pięciodymensjalnych. Z boku może ci się wydawać, że te bryły mają pewne strefy nieciągłości, ale to tylko dlatego, że nie używasz Alki i twoja świadomość nie potrzebuje sięgać do koncepcji ponad czterodymensjalnych - krzywił się coraz bardziej, obserwując zmianę wyrazu twarzy Nemi i wciąż próbując trzymać się wątku przekazywanej właśnie wiadomości.
Odpowiedź Nemi spowodowała, że zupełnie go stracił.
- Chodzi o te rogi, które wystają pod złymi kątami, ale tam pasują?
- Widzisz ponaddymensjalnie? - Sześcian zadrgał między jego dłońmi i opadł kilkadziesiąt centymetrów.
- A ty tego nie widzisz? - Nemi spojrzała zdziwiona. - Przecież bez nich to urządzenie nie ma sensu.
POCZĄTEK FISZKI. Po początkowych sukcesach Zuluskich Przemienionych i wymuszonych przez ich obecność zmianach taktycznych i strategicznych doktryn armii Imperium Brytyjskiego, sztab Jego Królewskiej Mości zrozumiał, że jedyną odpowiedzią na zmodyfikowanych wojowników zuluskich jest stworzenie za pomocą Alki własnych żołnierzy. Mimo nacisków Cetewayo na Hermenegautę Wokulskiego, strumień Alki nigdy nie przestał płynąć do Wielkiej Brytanii i już w 1898 roku naukowcy mogli przedstawić zwierzchnikom sił zbrojnych nowy typ jednostki.
W trakcie eksperymentów nad Przemianą okazało się, że działanie bojowego dekoktu Alki na układ nerwowy Europejczyka niesie ze sobą nieprzewidziane skutki uboczne – rozrastająca się czuciowa i ruchowa kora mózgowa powoduje atrofię czynnościową pola Broca i ośrodka asocjacji mowy. W wyniku tego procesu Zaszyci w miarę upływu czasu posługują się coraz to uboższym słownictwem, rozwijając w zamian zestaw skomplikowanych awerbalnych komunikatów symbolicznych – z których najbardziej znanym są ich zaszyte grubymi nićmi usta. Szkolenie Zaszytych jest wysoce sformalizowanym procesem z ustaloną procedurą, która jasno określa, kiedy kadet może przejść do kolejnego Arkanum i zapoznać się z odpowiednią dla niego wiedzą i właściwymi umiejętnościami. Ilość Arkanów i szczegóły na ich temat nie są dostępne w tej bibliotece.
Podstawowe umiejętności Zaszytych to kontrola propriomotoryczna, Channeling Neuronalny, Dyslokacja, Bi- i Polilokacja, trening broni białej i palnej, a także podstawy Autochemizmu i Elektrotonii. Przyjmuje się, że od momentu osiągnięcia pełnego wyszkolenia do chwili dezintegracji osobowości Zaszytego upływa pięć lat. KONIEC FISZKI.
W trakcie eksperymentów nad Przemianą okazało się, że działanie bojowego dekoktu Alki na układ nerwowy Europejczyka niesie ze sobą nieprzewidziane skutki uboczne – rozrastająca się czuciowa i ruchowa kora mózgowa powoduje atrofię czynnościową pola Broca i ośrodka asocjacji mowy. W wyniku tego procesu Zaszyci w miarę upływu czasu posługują się coraz to uboższym słownictwem, rozwijając w zamian zestaw skomplikowanych awerbalnych komunikatów symbolicznych – z których najbardziej znanym są ich zaszyte grubymi nićmi usta. Szkolenie Zaszytych jest wysoce sformalizowanym procesem z ustaloną procedurą, która jasno określa, kiedy kadet może przejść do kolejnego Arkanum i zapoznać się z odpowiednią dla niego wiedzą i właściwymi umiejętnościami. Ilość Arkanów i szczegóły na ich temat nie są dostępne w tej bibliotece.
Podstawowe umiejętności Zaszytych to kontrola propriomotoryczna, Channeling Neuronalny, Dyslokacja, Bi- i Polilokacja, trening broni białej i palnej, a także podstawy Autochemizmu i Elektrotonii. Przyjmuje się, że od momentu osiągnięcia pełnego wyszkolenia do chwili dezintegracji osobowości Zaszytego upływa pięć lat. KONIEC FISZKI.
Narasta w nim wściekłość. Czuje się w tym śnie jak marionetka uwiązana milionem sznureczków, a koniec każdego z nich tkwi w rękach Hermenegauty. Zbiera się w sobie i zaczyna wspinać na maszynę. Marzy tylko o tym, by zacisnąć dłonie na pomarszczonej szyi obrzydłego starca. Wokulski składa dłoń w jedną z Mudr Bulwy, a następnie pstryka palcami. Przy tym ruchu na grzbiecie jego dłoni odsłania się znamię, plątanina cienkich blizn teksturą przypominających bulwę. Witkacy spada na plecy. Uderzenie go otrzeźwia. Za drugim razem zabiera się do swojego morderczego zamysłu, uruchamiając bibliotekarski trening. Intonuje cicho Pieśni Przemiany, a pod jej wpływem maszyna zamienia się w stos stalowych dodekahedronów, które z piaskowym poszumem osypują się na ziemię i rozpuszczają w brudną pianę. Wokulski pozostaje na swoim miejscu, lewituje, górując nad Witkacym niczym szatański bodhisattwa. Zamienia więc powietrze w strugi rozgrzanego metalu, ale starzec tylko chichocze.
Eksplodujący jęzor przegrzanej surówki zrzuca Wokulskiemu z głowy kaptur, a czerwony poblask bijący od metalu sprawia, że jego siwiejąca czupryna nabiera rudego odcienia, nadając mu wygląd skandynawskiego trickstera. Wokulski nurkuje jednak nagle w potoki rozżarzonego metalu i pływackim ruchem, z gracją nie pasującą do jego podeszłego wieku, wynurza się na wyciągnięcie dłoni przed Witkacym. Wyprowadza cios skrywaną do tej pory pod płaszczem hebanową laską zakończoną motywem splatających się spiral. Chwilę przed tym, zanim masywna gałka wieńcząca laskę ma roztrzaskać Witkacemu głowę, ten zmienia ją w kłębowisko węży. Gady zaczynają oplatać ramię Wokulskiego, który, jakby od niechcenia, łamie im po kolei kręgosłupy i rzuca je martwym kłębem w malarza. Ledwie zdąża zamienić je w tuman opadających liści, ale starzec nie pozwala mu przejść do kontrataku, absurdalnym kozłem wyprowadza cios w kolana, ląduje jednak na zmorfizowanym w ostatniej chwili szańcu oślizgłych robaków i traci równowagę na pół wdechu. Ta chwila zwłoki wystarcza Witkacemu, by stos czerwi zamienić w siarkowe trzęsawisko.
Wokulski zanurza się w nim po szyję, patrzy figlarnym wzrokiem i nurkuje w trującej kipieli po to tylko, by wynurzyć się za plecami Witkacego, splecionym kułakiem powalić go na ziemię i przydusić stopą dłonie, którymi przywoływał te szalone metamorfozy.
Eksplodujący jęzor przegrzanej surówki zrzuca Wokulskiemu z głowy kaptur, a czerwony poblask bijący od metalu sprawia, że jego siwiejąca czupryna nabiera rudego odcienia, nadając mu wygląd skandynawskiego trickstera. Wokulski nurkuje jednak nagle w potoki rozżarzonego metalu i pływackim ruchem, z gracją nie pasującą do jego podeszłego wieku, wynurza się na wyciągnięcie dłoni przed Witkacym. Wyprowadza cios skrywaną do tej pory pod płaszczem hebanową laską zakończoną motywem splatających się spiral. Chwilę przed tym, zanim masywna gałka wieńcząca laskę ma roztrzaskać Witkacemu głowę, ten zmienia ją w kłębowisko węży. Gady zaczynają oplatać ramię Wokulskiego, który, jakby od niechcenia, łamie im po kolei kręgosłupy i rzuca je martwym kłębem w malarza. Ledwie zdąża zamienić je w tuman opadających liści, ale starzec nie pozwala mu przejść do kontrataku, absurdalnym kozłem wyprowadza cios w kolana, ląduje jednak na zmorfizowanym w ostatniej chwili szańcu oślizgłych robaków i traci równowagę na pół wdechu. Ta chwila zwłoki wystarcza Witkacemu, by stos czerwi zamienić w siarkowe trzęsawisko.
Wokulski zanurza się w nim po szyję, patrzy figlarnym wzrokiem i nurkuje w trującej kipieli po to tylko, by wynurzyć się za plecami Witkacego, splecionym kułakiem powalić go na ziemię i przydusić stopą dłonie, którymi przywoływał te szalone metamorfozy.
"Pacyfizm Tołstoja się nie sprawdza. Stołypinowski reżim to kolos na glinianych nogach. Podyktowany obawą przed uzależnieniem Rosji od zewnętrznych wpływów zakaz importu Alki sprawił, że kraj stał się słabszy i bardziej zacofany niż kiedykolwiek. Cóż z prób modernizacji, budowy fabryk, kolejki? Matuszka znów traci swoją szansę. Stołypin żyje przeszłością, wierzy w przestarzałe idee, w rewolucję przemysłową, w modernizację. Skutecznie uniknął idących za nimi zagrożeń. Ochrana infiltrowała ruch robotniczy, w zarodku dławiąc wszelkie próby rewolty, takie chociażby jak ta z 1905 roku, która nie trwała nawet dwóch dni. Ale to nie tam zacznie się rewolucja.
Mimo embarga Alka dociera do Rosji – głównie z Interzony Polska. Pierwsze zainteresowały się nim sekty raskolników, ezoteryczne ugrupowania od zawsze sprzeciwiające się władzy. Z fermentu wyłaniają się nowe ruchy, ożywają stare – odrodzili się samożygatiele, bezpopowcy znów zaczęli występować przeciwko Cerkwi. W siłę rosną melchizdecy, babuszkinowcy, nietowcy. Herezja goni herezję, a Stołypin nie potrafi dostrzec, jak podrywa to autorytet Państwa. Rosja jest jak bomba gotowa do zapłonu. A my trzymamy w ręku pochodnię".
Manifest rachmietowski
Archiwa konferencji w Zimmerwaldzie, 1915
Mimo embarga Alka dociera do Rosji – głównie z Interzony Polska. Pierwsze zainteresowały się nim sekty raskolników, ezoteryczne ugrupowania od zawsze sprzeciwiające się władzy. Z fermentu wyłaniają się nowe ruchy, ożywają stare – odrodzili się samożygatiele, bezpopowcy znów zaczęli występować przeciwko Cerkwi. W siłę rosną melchizdecy, babuszkinowcy, nietowcy. Herezja goni herezję, a Stołypin nie potrafi dostrzec, jak podrywa to autorytet Państwa. Rosja jest jak bomba gotowa do zapłonu. A my trzymamy w ręku pochodnię".
Manifest rachmietowski
Archiwa konferencji w Zimmerwaldzie, 1915
- Ślicznotka, nieprawdaż? - Rachmietow z dumą poklepał lokomotywę.
Witkacy nie zapamiętał drogi na podziemny peron. Wiedział tylko, że schodzili schodami dobry kwadrans.
- Jak głęboko jesteśmy? - zapytał.
- Nie wiem. Ja tego nie kopałem. Tylko Czeczotka jest moja - pokazał ręką na skład stojący na torach.
Czeczotka składała się z czterech wagonów i była niebezpiecznym bydlęciem – pancernym pociągiem. Rachmietow biegał wokół niej podniecony.
- Wot, mój broniepojezd. Lokomotywa obłożona grubymi na cal płytami z czterema sprzężonymi karabinami Maxima. Wagon artyleryjski z dwoma działami kaliber trzy i jednym działem kaliber półtora, dwoma karabinami na wieżyczkach i czterema stacjonarnymi gniazdami karabinów. Pancerz trzy czwarte cala. Później salonka obłożona płytami cale dwa z otworami strzelniczymi. I na koniec wagon z dwoma działkami przeciwlotniczymi Lendera. W sumie mamy do obsługi tego sorok ludzi, a jak będzie trzeba, to można i wagon szturmowy doczepić z kompanią wojska.
Witkacy nie zapamiętał drogi na podziemny peron. Wiedział tylko, że schodzili schodami dobry kwadrans.
- Jak głęboko jesteśmy? - zapytał.
- Nie wiem. Ja tego nie kopałem. Tylko Czeczotka jest moja - pokazał ręką na skład stojący na torach.
Czeczotka składała się z czterech wagonów i była niebezpiecznym bydlęciem – pancernym pociągiem. Rachmietow biegał wokół niej podniecony.
- Wot, mój broniepojezd. Lokomotywa obłożona grubymi na cal płytami z czterema sprzężonymi karabinami Maxima. Wagon artyleryjski z dwoma działami kaliber trzy i jednym działem kaliber półtora, dwoma karabinami na wieżyczkach i czterema stacjonarnymi gniazdami karabinów. Pancerz trzy czwarte cala. Później salonka obłożona płytami cale dwa z otworami strzelniczymi. I na koniec wagon z dwoma działkami przeciwlotniczymi Lendera. W sumie mamy do obsługi tego sorok ludzi, a jak będzie trzeba, to można i wagon szturmowy doczepić z kompanią wojska.
Najpierw na środku pomieszczenia stanęły cztery kobiety. Chwyciły się za ręce i zaintonowały przeciągłą melodię pełną glissand i powtarzających się fraz. Całe pomieszczenie rezonowało zwielokrotnionym zawodzeniem. Siedzący pod ścianą mężczyźni wtórowali im klaskaniem w dziwnym połamanym rytmie.
Robiło się gorąco. Kobiety otoczone zostały wiankiem mężczyzn, którzy zaczęli wirować wokół własnej osi, drobiąc tak szybko stopami, że wkrótce zakopani byli w małych piaskowych malstromach. Wyprostowali ramiona i kręcili się bez pamięci, ich głowy zwisały luźno, odchylone siłą odśrodkową, z otwartych ust wyciekały strużki pienistej śliny. Dołączyły do nich kobiety. Co pewien czas któryś z tancerzy padał w drgawkach i odciągano go pod ścianę, gdzie chwilę odpoczywał, by wrócić zaraz do ekstatycznego wiru. Zawodzenia zebranych stworzyły polifoniczną ścianę równomiernie pulsującego dźwięku. Wkrótce, oprócz Witkacego, wirowali już wszyscy. Trwało to dłuższą chwilę, po czym otworzyły się drzwi po drugiej stronie pomieszczenia i weszła para ubrana w szmaragdową zieleń. Mężczyzna nosił na głowie carską koronę, kobieta zaś tiarę. Zebrani padli na kolana, ich głowy wciąż jednak zataczały ekstatyczne koła. Mężczyzna w zieleni wzniósł nad głowę trzymany w dłoniach przedmiot, a towarzysząca mu kobieta zerwała przykrywające go białe płótno, odsłaniając kielich mszalny.
- Oto zdjęta została święta zasłona i nic już nas nie dzieli! - krzyknęli razem i zaczęli obchodzić zebranych, podając im do ust kielich. Kobieta zamykała im wargi i delikatnie masowała szyje.
Każdy, kto został już napojony, zrywał się z klęczek, zdzierał z siebie ubranie i rzucał się w ekstatyczny taniec na środku komnaty. Ciżba nagich ludzi zlała się na środku komnaty, spocone ciała, oblepione piaskiem, lgnęły do siebie. Kobiety siadały na twarzach mężczyzn i ocierały się o ich usta, jęcząc w ekstazie, zaraz jednak milkły, gdy do tłumu dołączali następni wyznawcy, naprężonymi, nabrzmiałymi członkami gasząc te okrzyki.
Kapłanka delikatnie rozchyliła wargi Witkacego. Poczuł, jak mężczyzna wlewa do jego ust słodko-gorzki, pachnący cynamonem napój. Mimo że dodano do niego intensywnych przypraw, nic nie mogło zabić smaku alkaloidu. Przełknął trzy łyki i poczuł, jak substancja spływa żarzącą strugą wzdłuż kręgosłupa i stapia się w jedno z palącym ogniskiem w genitaliach.
Robiło się gorąco. Kobiety otoczone zostały wiankiem mężczyzn, którzy zaczęli wirować wokół własnej osi, drobiąc tak szybko stopami, że wkrótce zakopani byli w małych piaskowych malstromach. Wyprostowali ramiona i kręcili się bez pamięci, ich głowy zwisały luźno, odchylone siłą odśrodkową, z otwartych ust wyciekały strużki pienistej śliny. Dołączyły do nich kobiety. Co pewien czas któryś z tancerzy padał w drgawkach i odciągano go pod ścianę, gdzie chwilę odpoczywał, by wrócić zaraz do ekstatycznego wiru. Zawodzenia zebranych stworzyły polifoniczną ścianę równomiernie pulsującego dźwięku. Wkrótce, oprócz Witkacego, wirowali już wszyscy. Trwało to dłuższą chwilę, po czym otworzyły się drzwi po drugiej stronie pomieszczenia i weszła para ubrana w szmaragdową zieleń. Mężczyzna nosił na głowie carską koronę, kobieta zaś tiarę. Zebrani padli na kolana, ich głowy wciąż jednak zataczały ekstatyczne koła. Mężczyzna w zieleni wzniósł nad głowę trzymany w dłoniach przedmiot, a towarzysząca mu kobieta zerwała przykrywające go białe płótno, odsłaniając kielich mszalny.
- Oto zdjęta została święta zasłona i nic już nas nie dzieli! - krzyknęli razem i zaczęli obchodzić zebranych, podając im do ust kielich. Kobieta zamykała im wargi i delikatnie masowała szyje.
Każdy, kto został już napojony, zrywał się z klęczek, zdzierał z siebie ubranie i rzucał się w ekstatyczny taniec na środku komnaty. Ciżba nagich ludzi zlała się na środku komnaty, spocone ciała, oblepione piaskiem, lgnęły do siebie. Kobiety siadały na twarzach mężczyzn i ocierały się o ich usta, jęcząc w ekstazie, zaraz jednak milkły, gdy do tłumu dołączali następni wyznawcy, naprężonymi, nabrzmiałymi członkami gasząc te okrzyki.
Kapłanka delikatnie rozchyliła wargi Witkacego. Poczuł, jak mężczyzna wlewa do jego ust słodko-gorzki, pachnący cynamonem napój. Mimo że dodano do niego intensywnych przypraw, nic nie mogło zabić smaku alkaloidu. Przełknął trzy łyki i poczuł, jak substancja spływa żarzącą strugą wzdłuż kręgosłupa i stapia się w jedno z palącym ogniskiem w genitaliach.
Wyruszyli kwadrans po alarmie. Była jasna, księżycowa noc. Wraz z innymi zbrojnymi oddziałami szli Newskim Prospektem nad Newę, w kierunku Pałacu Zimowego, kanonady i gorejącej nad centrum miasta łuny ognia.
Walka rozgorzała na dobre w okolicach Policyjnego Mostu. Rachmietow szybko przejął kontrolę nad podążającymi z nimi oddziałami rewolucjonistów. Swoich ludzi zostawił przy moście, oprócz jednej kompanii, którą wysłał na zwiad w górę Mojki, w stronę następnego mostu. Pozostali, czyli duchoborcy z Małej Partii i kilka oddzialików z niezliczonej rzeszy sekt bezpopowców, miało próbować przedzierać się brzegiem rzeki na południe i zabezpieczać główne siły przed oskrzydleniem. Potyczka nad Mojką zamieniła się w zabawę w kotka i myszkę. Obrońcy, którymi byli głównie wieryginowcy i wspomagający ich sowkomisarze mołokan, podłożyli pod most ogień i wszelkie próby wzięcia go szturmem spełzły na niczym.
Przewrót nastąpił pod wieczór i te nocne starcia były właściwie kontr-kontrrewolucją, powstaniem przeciwko tym, którzy powstali przeciwko powstaniu. Witkacy próbował zagadnąć o to Rachmietowa, gdy ten na chwilę odetchnął od wykrzykiwania rozkazów. Lew machnął tylko ręką i Stanisław zaczął się obawiać, że nawet Rosjanin zgubił się w tym, kto z kim walczy i kogo popiera.
Kanonada nie ustawała, ale most stanowił zaporę nie do przebycia. Zwiady wysłane w górę i w dół rzeki nie uchwyciły przyczółka – mosty Grochowy i Pałacowy były wysadzone.
Kilka grupek przeprawiło się przez Mojkę łodziami, jakiś czupurny niemoljak przewiózł lancę dragonów na spływającej rzeką krze, ale ich próby podejścia pod most spełzły na niczym.
Walka rozgorzała na dobre w okolicach Policyjnego Mostu. Rachmietow szybko przejął kontrolę nad podążającymi z nimi oddziałami rewolucjonistów. Swoich ludzi zostawił przy moście, oprócz jednej kompanii, którą wysłał na zwiad w górę Mojki, w stronę następnego mostu. Pozostali, czyli duchoborcy z Małej Partii i kilka oddzialików z niezliczonej rzeszy sekt bezpopowców, miało próbować przedzierać się brzegiem rzeki na południe i zabezpieczać główne siły przed oskrzydleniem. Potyczka nad Mojką zamieniła się w zabawę w kotka i myszkę. Obrońcy, którymi byli głównie wieryginowcy i wspomagający ich sowkomisarze mołokan, podłożyli pod most ogień i wszelkie próby wzięcia go szturmem spełzły na niczym.
Przewrót nastąpił pod wieczór i te nocne starcia były właściwie kontr-kontrrewolucją, powstaniem przeciwko tym, którzy powstali przeciwko powstaniu. Witkacy próbował zagadnąć o to Rachmietowa, gdy ten na chwilę odetchnął od wykrzykiwania rozkazów. Lew machnął tylko ręką i Stanisław zaczął się obawiać, że nawet Rosjanin zgubił się w tym, kto z kim walczy i kogo popiera.
Kanonada nie ustawała, ale most stanowił zaporę nie do przebycia. Zwiady wysłane w górę i w dół rzeki nie uchwyciły przyczółka – mosty Grochowy i Pałacowy były wysadzone.
Kilka grupek przeprawiło się przez Mojkę łodziami, jakiś czupurny niemoljak przewiózł lancę dragonów na spływającej rzeką krze, ale ich próby podejścia pod most spełzły na niczym.
Stanął na chwiejnej platformie łączącej wagony i usłyszał za sobą szelest miękkiej tkaniny – zimne dotknięcie stalowego ostrza pod potylicą zapowiadało zawodowca, sprawnego rzemieślnika morderstw. Przez chwilę zawiesił się w kęsowej komputacji, ciągu wydarzeń, które przyjmowały wartości zależne od zakończenia tej historii. W stanie osobliwości nie potrafił powiedzieć, czy przegapił napastnika świadomie, czy też było to tylko zwykłe zaniedbanie. Z rozmyślań wyrwał go ryk pociągowej syreny. Dźwięk odbił się od zbocza mijanej góry i w jego rozedrganym hałasie poczuł, jak do naporu szpikulca dołącza się delikatne, choć zdecydowane pchnięcie. Poczekał, aż wycie umilknie, licząc, że usłyszy jakieś polecenie – napastnik jednak milczał, ponowił tylko nacisk dłoni. Falk sięgnął do klamki i otworzył drzwi.
Zaczęła powoli, rozważnie pracując środkiem ciężkości, delikatnym bujaniem unikała krótkich, zwiadowczych uderzeń Falka. Walczyła, trzymając w obu rękach wirujące tęczowymi ostrzami dyski, odmianę żyronoży. Falk sięgnął po nawinięty na nadgarstek shigarowy krępulec.
Zwiększył tempo. Niemal się roześmiał, widząc, jak Nemi zmienia swój rytm pod jego dyktando. Hyitka stawiała stopy tam, gdzie kazał, okrężnymi ruchami zaganiał ją w upatrzone wcześniej miejsce. Musiał jednak oddać jej honor – choć nie umiała walczyć o taktyczną przewagę, jej bloki, parowania i finty były doskonałe. Na razie żadne ze smagnięć krępulcem, nie dosięgło celu. Inna sprawa, że używał go bardziej po to, by wyczuć słabość w zastawie Nemi, niż by ją naprawdę zranić.
Przez chwilę poczuł, jak gubi kontrolę nad ich wzajemnymi ruchami, kobieta wysunęła się z wyznaczonego jej ostatnimi trzema sekwencjami trójkąta podłogi, ale natychmiast popełniła błąd i, nie korzystając z uzyskanej przewagi, posłusznie wróciła w klin zakreślony przez ścianę i zasięg jego ramion. Wokulski przyglądał się temu beznamiętnie, nawet kilka razy ziewnął. Bardziej skupiał się na trzymanym przed sobą tablecie niż na walce, której wynik miał przesądzić o jego życiu.
Falk postanowił nie tracić więcej sił. Gdzieś w tym domu czekała na niego Alka, a nawet jeśli starzec nie trzymał tu zapasów, znajdzie sposób, żeby zmusić go do mówienia. Zaczął morderczy młynek nogami i sommersaultami wymierzył prosto w głowę Nemi. Ta jednak, zamiast kontynuować swoje uniki, nagle utwardziła krok, rozciągnęła się od stóp do czubków palców dłoni i, uginając się lekko w kolanach, przyjęła jego cios. Centymetry przed wylądowaniem Falk przeniósł balans w stopy, utwardził nogi i, ściągając kręgosłup bliżej miednicy, skupił całą swoją siłę w połączonych palcach stóp, celując nimi kilka centymetrów pod kość gnykową.
Zwiększył tempo. Niemal się roześmiał, widząc, jak Nemi zmienia swój rytm pod jego dyktando. Hyitka stawiała stopy tam, gdzie kazał, okrężnymi ruchami zaganiał ją w upatrzone wcześniej miejsce. Musiał jednak oddać jej honor – choć nie umiała walczyć o taktyczną przewagę, jej bloki, parowania i finty były doskonałe. Na razie żadne ze smagnięć krępulcem, nie dosięgło celu. Inna sprawa, że używał go bardziej po to, by wyczuć słabość w zastawie Nemi, niż by ją naprawdę zranić.
Przez chwilę poczuł, jak gubi kontrolę nad ich wzajemnymi ruchami, kobieta wysunęła się z wyznaczonego jej ostatnimi trzema sekwencjami trójkąta podłogi, ale natychmiast popełniła błąd i, nie korzystając z uzyskanej przewagi, posłusznie wróciła w klin zakreślony przez ścianę i zasięg jego ramion. Wokulski przyglądał się temu beznamiętnie, nawet kilka razy ziewnął. Bardziej skupiał się na trzymanym przed sobą tablecie niż na walce, której wynik miał przesądzić o jego życiu.
Falk postanowił nie tracić więcej sił. Gdzieś w tym domu czekała na niego Alka, a nawet jeśli starzec nie trzymał tu zapasów, znajdzie sposób, żeby zmusić go do mówienia. Zaczął morderczy młynek nogami i sommersaultami wymierzył prosto w głowę Nemi. Ta jednak, zamiast kontynuować swoje uniki, nagle utwardziła krok, rozciągnęła się od stóp do czubków palców dłoni i, uginając się lekko w kolanach, przyjęła jego cios. Centymetry przed wylądowaniem Falk przeniósł balans w stopy, utwardził nogi i, ściągając kręgosłup bliżej miednicy, skupił całą swoją siłę w połączonych palcach stóp, celując nimi kilka centymetrów pod kość gnykową.
Wokulski, wciąż skonfundowany, nie zauważył, kiedy ktoś podsunął mu krzesło i usadził przy stole.
- Proszę. - Gospodarz nałożył mu coś z półmiska. - Specialite de la maison.
- Co będziemy jeść? - spytał Wokulski, zerkając na nieapetyczny plaster burobrunatnego warzywa polany sosem w niewiele różniącym się kolorze.
- Duszoną bulwę. W sosie z bulwy! - huknął zamaskowany. - Na dokładkę możesz wziąć sobie pieczoną bulwę z athanora. W tym domu je się tylko bulwę i pije sok wyciśnięty z bulwy. Gdybyś chciał się umyć, to zrobiłem nawet mydło z bulwy.
Wokulski przerażony tym nagłym wybuchem wstał i zaczął się wycofywać tyłem.
- A co myślisz, chłystku? Że poznasz tajemnicę bulwy, siedząc w swoim kantorku na Krakowskim Przedmieściu?!
Mężczyzna również się uniósł i zaczął podążać za Wokulskim. Nie ominął stołu, tylko się wzniósł nad nim, jakby lecąc nad ziemią. Wokulski próbował umknąć, ale drzwi były zamknięte.
- Nie da się. Trzeba ją żreć, myśleć nią, srać bulwą, żeby wydobyć z niej najważniejsze - mówiąc to, gospodarz chwycił Wokulskiego za kark i bez wysiłku pociągnął w stronę athanora.
- Spójrz! - niemal krzyknął, a drugą ręką podniósł stojące u jego stóp naczynie składające się z dwóch połączonych w pionie kul, z parą uszu przymocowanych do górnej. Przechylił je i na krawędzi szyjki naczynia pokazała się kropla oleistej substancji.
- To jest Alka. Esencja bulwy - mówiąc to, wbił szyjkę w usta Wokulskiego, a kropla spłynęła Stanisławowi na język. Miała gorzki smak.
- Proszę. - Gospodarz nałożył mu coś z półmiska. - Specialite de la maison.
- Co będziemy jeść? - spytał Wokulski, zerkając na nieapetyczny plaster burobrunatnego warzywa polany sosem w niewiele różniącym się kolorze.
- Duszoną bulwę. W sosie z bulwy! - huknął zamaskowany. - Na dokładkę możesz wziąć sobie pieczoną bulwę z athanora. W tym domu je się tylko bulwę i pije sok wyciśnięty z bulwy. Gdybyś chciał się umyć, to zrobiłem nawet mydło z bulwy.
Wokulski przerażony tym nagłym wybuchem wstał i zaczął się wycofywać tyłem.
- A co myślisz, chłystku? Że poznasz tajemnicę bulwy, siedząc w swoim kantorku na Krakowskim Przedmieściu?!
Mężczyzna również się uniósł i zaczął podążać za Wokulskim. Nie ominął stołu, tylko się wzniósł nad nim, jakby lecąc nad ziemią. Wokulski próbował umknąć, ale drzwi były zamknięte.
- Nie da się. Trzeba ją żreć, myśleć nią, srać bulwą, żeby wydobyć z niej najważniejsze - mówiąc to, gospodarz chwycił Wokulskiego za kark i bez wysiłku pociągnął w stronę athanora.
- Spójrz! - niemal krzyknął, a drugą ręką podniósł stojące u jego stóp naczynie składające się z dwóch połączonych w pionie kul, z parą uszu przymocowanych do górnej. Przechylił je i na krawędzi szyjki naczynia pokazała się kropla oleistej substancji.
- To jest Alka. Esencja bulwy - mówiąc to, wbił szyjkę w usta Wokulskiego, a kropla spłynęła Stanisławowi na język. Miała gorzki smak.
Przybysz poruszał się powoli, z wyraźnym wysiłkiem wyszukując drogę przez łachę przewianego śnieżnego gipsu. Zachwiał się, gdy zapadł się głęboko, aż powyżej cholewy wysokich butów z foczej skóry. Ubrany był w ciężki, impregnowany kombinezon, poskładany z tub sztywnych płatów skóry, połączonych rozpadającymi się zawiasami skutymi grynszpanem. Ślad zielonej śniedzi, osypujący się z nich przy każdym wymuszonym ogromnym wysiłkiem ruchu, ciągnął się na brzeg krateru, z którego przed chwilą wyszedł. Ich wcześniejsza kłótnia i powoli rozwiewający się piteraq zagłuszyły początkowo jego kroki, w miarę jednak, jak zbliżał się do grupki poszukiwaczy, odgłosy wydawane przez jego strój stawały się coraz głośniejsze.
Wokulski nie odpowiedział, tymczasem łódź minęła bowiem ostatni skalny załom, zostawiając z lewej strony rozległą lagunę, i wpłynęła do podwodnej jaskini. W świetle reflektorów rysowało się podwodne miasto, do którego zmierzali.
- To nasza mała kolonia - staruszek zauważył jego zadziwienie.
Podwodna struktura była przeogromna. Składała się z owalnych komór połączonych ze sobą przezroczystymi korytarzami.
- Wszystkie moduły są w pełni autonomiczne - kontynuował swój wykład kapitan, przestawiając kilka długich dźwigni wystających ze ściany.
Łódź opadła jeszcze kilka metrów, a jej dziób wycelował w największą podwodną strukturę.
- Ten nazywamy Akademią - wyjaśnił Dakkar.
Odkręcił zawór i przepompował wodę do rufowych zbiorników balastowych. Łódź wyrównała zanurzenie i wycelowała dziobem prosto w śluzę.
- To nasza mała kolonia - staruszek zauważył jego zadziwienie.
Podwodna struktura była przeogromna. Składała się z owalnych komór połączonych ze sobą przezroczystymi korytarzami.
- Wszystkie moduły są w pełni autonomiczne - kontynuował swój wykład kapitan, przestawiając kilka długich dźwigni wystających ze ściany.
Łódź opadła jeszcze kilka metrów, a jej dziób wycelował w największą podwodną strukturę.
- Ten nazywamy Akademią - wyjaśnił Dakkar.
Odkręcił zawór i przepompował wodę do rufowych zbiorników balastowych. Łódź wyrównała zanurzenie i wycelowała dziobem prosto w śluzę.
Tesla kontynuował, widząc, że Wokulski nie rozumie jego słów:
- Wyimaginuj sobie, proszę, obiekt tak ciężki, że zapada się pod własnym ciężarem. Robi się coraz gęstszy, aż nie pozostaje po nim żaden ślad, poza kołnierzem grawitacyjnym, który – niczym do studni – ściąga wszystko, łącznie ze światłem. Jeśli na niego spojrzysz, nie zobaczysz nic, tak jakby świat się tam urywał. Tak zresztą i jest, bo to przerwa w materiale naszej rzeczywistości. Lepiej ci tego nie wytłumaczę. Stworzyłem to w swoim laboratorium i poniekąd muszę część zasługi oddać tobie, bez alkaloidu nigdy bowiem nie zdołałbym przeprowadzić tego procesu, a co jeszcze ważniejsze, kiedy już to monstrum przede mną się pojawiło, nie potrafiłbym – nim pożarłoby naszą planetę – tego ustabilizować i izolować.
- Jak ci się udało ją ustabilizować? - Wokulski przerwał mu po raz pierwszy od czasu, gdy tamten zaczął opowiadać o osobliwości.
- Tak - odpowiedział Tesla, rzucając w jego stronę niewielki przedmiot przypominający piłkę.
Wokulski nie zdążył wystawić rąk i sfera odbiła mu się od dłoni. Rzucił się za nią, ale nie zdążył jej złapać – upadła na podłogę, przetaczając się po niej z hurgotem.
- Nie przejmuj się. Ten mechanizm musi wytrzymać o wiele więcej niż taki upadek.
Wokulski tymczasem dopadł toczącego się po podłodze przedmiotu i podniósł go, przyglądając się misternej konstrukcji.Trzymał w ręku sferę misternie zlutowaną z drobnych zwojów cienkiego szarawego drutu, nawiniętego na bakelitowe szpule. Te połączone były kryształową strukturą wielobocznych graniastosłupów, układających się w wielościenną bryłę. Co ciekawe, w dotyku odczuwał, że obiekt jest sferą idealną, tak jakby nie sięgał w ogóle do kanciastej substruktury, jakby była ona oddzielona niewidzialną kurtyną. W środku, po sieci kryształowych przewodników, błąkały się drżące języki zielono-pomarańczowego światła.
- To rodzaj mechanizmu stabilizującego? - zapytał Wokulski, ważąc przedmiot w dłoni. - Ale jeśli w środku ma znajdować się masa, która załamała się pod swoim ciężarem, to czy nie powinien być znacznie cięższy, ciężki tak, żeby nie dało się go utrzymać w dłoni, ciężki tak, że zapadłby się w podłogę, w planetę wręcz? Tesla pokiwał głową.
- Właśnie tak. Dlatego cewki na obwodzie stabilizują owo grawitacyjne kuriozum, emitują grawitacyjne fale ekranujące światłołapkę.
Wokulski przyłożył przedmiot do oka, czując, jak niewidzialna granica przyciska skórę oczodołu.
- Samej światłołapki jednak nie zobaczę? - zwrócił się do Tesli.
- Tylko w sprzyjających warunkach i przez to, czego nie widać. Światłołapka wbrew nazwie świeci – tutejsze mądrale musiałyby ci to wyjaśnić, ma to jakiś związek z drganiami kęsowymi. Tego promieniowania nie da się jednak wykryć, bo w całości zużywam je na zasilanie ekranu grawitacyjnego.
- Czyli powoli wypompowujesz ze światłołapki energię?
- W zasadzie tak, rozładowuję ją w bezpieczny sposób. Nie wiem, na ile lat starczy jeszcze paliwa.
- Wyimaginuj sobie, proszę, obiekt tak ciężki, że zapada się pod własnym ciężarem. Robi się coraz gęstszy, aż nie pozostaje po nim żaden ślad, poza kołnierzem grawitacyjnym, który – niczym do studni – ściąga wszystko, łącznie ze światłem. Jeśli na niego spojrzysz, nie zobaczysz nic, tak jakby świat się tam urywał. Tak zresztą i jest, bo to przerwa w materiale naszej rzeczywistości. Lepiej ci tego nie wytłumaczę. Stworzyłem to w swoim laboratorium i poniekąd muszę część zasługi oddać tobie, bez alkaloidu nigdy bowiem nie zdołałbym przeprowadzić tego procesu, a co jeszcze ważniejsze, kiedy już to monstrum przede mną się pojawiło, nie potrafiłbym – nim pożarłoby naszą planetę – tego ustabilizować i izolować.
- Jak ci się udało ją ustabilizować? - Wokulski przerwał mu po raz pierwszy od czasu, gdy tamten zaczął opowiadać o osobliwości.
- Tak - odpowiedział Tesla, rzucając w jego stronę niewielki przedmiot przypominający piłkę.
Wokulski nie zdążył wystawić rąk i sfera odbiła mu się od dłoni. Rzucił się za nią, ale nie zdążył jej złapać – upadła na podłogę, przetaczając się po niej z hurgotem.
- Nie przejmuj się. Ten mechanizm musi wytrzymać o wiele więcej niż taki upadek.
Wokulski tymczasem dopadł toczącego się po podłodze przedmiotu i podniósł go, przyglądając się misternej konstrukcji.Trzymał w ręku sferę misternie zlutowaną z drobnych zwojów cienkiego szarawego drutu, nawiniętego na bakelitowe szpule. Te połączone były kryształową strukturą wielobocznych graniastosłupów, układających się w wielościenną bryłę. Co ciekawe, w dotyku odczuwał, że obiekt jest sferą idealną, tak jakby nie sięgał w ogóle do kanciastej substruktury, jakby była ona oddzielona niewidzialną kurtyną. W środku, po sieci kryształowych przewodników, błąkały się drżące języki zielono-pomarańczowego światła.
- To rodzaj mechanizmu stabilizującego? - zapytał Wokulski, ważąc przedmiot w dłoni. - Ale jeśli w środku ma znajdować się masa, która załamała się pod swoim ciężarem, to czy nie powinien być znacznie cięższy, ciężki tak, żeby nie dało się go utrzymać w dłoni, ciężki tak, że zapadłby się w podłogę, w planetę wręcz? Tesla pokiwał głową.
- Właśnie tak. Dlatego cewki na obwodzie stabilizują owo grawitacyjne kuriozum, emitują grawitacyjne fale ekranujące światłołapkę.
Wokulski przyłożył przedmiot do oka, czując, jak niewidzialna granica przyciska skórę oczodołu.
- Samej światłołapki jednak nie zobaczę? - zwrócił się do Tesli.
- Tylko w sprzyjających warunkach i przez to, czego nie widać. Światłołapka wbrew nazwie świeci – tutejsze mądrale musiałyby ci to wyjaśnić, ma to jakiś związek z drganiami kęsowymi. Tego promieniowania nie da się jednak wykryć, bo w całości zużywam je na zasilanie ekranu grawitacyjnego.
- Czyli powoli wypompowujesz ze światłołapki energię?
- W zasadzie tak, rozładowuję ją w bezpieczny sposób. Nie wiem, na ile lat starczy jeszcze paliwa.
- To Srinivas Ramanujan. Słabego zdrowia, zmarłby już dawno, gdyby nie opieka brata Minkowskiego, Oskara.
- Tego, który przemawiał wcześniej?
- Właśnie tego - odpowiedział Lanczos.
Przez tę szeptaną rozmowę umknął Wokulskiemu początek wypowiedzi hinduskiego matematyka. Jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa, patrząc na maczek równań pokrywających tablicę, nawet gdyby śledził ten wywód od początku, wciąż rozumiałby niewiele, mimo że Kornel usłużnie starał mu się objaśniać najistotniejsze punkty wywodu.
- Mówiąc w skrócie - kontynuował Węgier, nachylony nad uchem Wokulskiego - Srinivas usiłuje udowodnić, że podróż w czasie możliwa jest za pomocą napędu krosnowego.
To takie słowotwórstwo. Ujmując samą istotę pomysłu, chodzi o to, że hipotetyczna maszyna czasu nie poruszałaby się per se, lecz raczej napędzający ją silnik zakrzywiałby otaczającą ją czasoprzestrzeń. Rozsnuwał jej osnowę i zaplatał od nowa – jak na krośnie właśnie.
- Problemem, który tu widzę, jest niestety źródło energii potrzebnej do zaburzenia osnowy. - Chwile, w których do głosu dochodzili inżynierowie, były dla Wokulskiego w tych dyskusjach najciekawsze.
- Można by się zastanawiać, czy nie wykorzystać tu odkrycia Astona i Eddingtona - rzekła siedząca w jednym z pierwszych rzędów kobieta paląca fajkę.
- Tego o różnicy masy pomiędzy czterema jądrami wodoru i jądrem helu? - zapytał ktoś z sali.
- Właśnie tego. Z tej różnicy wysnuć można istnienie potencjalnie możliwej do uwolnienia energii związanej z wytworzeniem helu z wodoru, ale droga do tego jest jeszcze daleka.
- Tego, który przemawiał wcześniej?
- Właśnie tego - odpowiedział Lanczos.
Przez tę szeptaną rozmowę umknął Wokulskiemu początek wypowiedzi hinduskiego matematyka. Jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa, patrząc na maczek równań pokrywających tablicę, nawet gdyby śledził ten wywód od początku, wciąż rozumiałby niewiele, mimo że Kornel usłużnie starał mu się objaśniać najistotniejsze punkty wywodu.
- Mówiąc w skrócie - kontynuował Węgier, nachylony nad uchem Wokulskiego - Srinivas usiłuje udowodnić, że podróż w czasie możliwa jest za pomocą napędu krosnowego.
To takie słowotwórstwo. Ujmując samą istotę pomysłu, chodzi o to, że hipotetyczna maszyna czasu nie poruszałaby się per se, lecz raczej napędzający ją silnik zakrzywiałby otaczającą ją czasoprzestrzeń. Rozsnuwał jej osnowę i zaplatał od nowa – jak na krośnie właśnie.
- Problemem, który tu widzę, jest niestety źródło energii potrzebnej do zaburzenia osnowy. - Chwile, w których do głosu dochodzili inżynierowie, były dla Wokulskiego w tych dyskusjach najciekawsze.
- Można by się zastanawiać, czy nie wykorzystać tu odkrycia Astona i Eddingtona - rzekła siedząca w jednym z pierwszych rzędów kobieta paląca fajkę.
- Tego o różnicy masy pomiędzy czterema jądrami wodoru i jądrem helu? - zapytał ktoś z sali.
- Właśnie tego. Z tej różnicy wysnuć można istnienie potencjalnie możliwej do uwolnienia energii związanej z wytworzeniem helu z wodoru, ale droga do tego jest jeszcze daleka.
Tymczasem Mina pchnęła drzwi wejściowe do sali i ze środka uderzyło go dziwne drżenie. Nie był to jednak dźwięk, lecz raczej subtelne zaburzenie przestrzeni, jakby jego zmysły zostały otumanione substancją chemiczną zacierającą relacje między obiektami.
- W kinemice moduluje się fale grawitacyjne i zakrzywia nimi czasoprzestrzeń - szepnęła mu do ucha Mina, gdy weszli dalej.
Doznawane przez niego odczucia były przedziwne – jakby jego ciało rozciągnęło się w nieskończenie cienką warstwę, by zaraz znaleźć się w zaułku przestrzeni zapadającym się pod własnym ciężarem.
- Czy to jest bezpieczne? - zapytał cicho, czując, jak kolejny strumień zakrzywionej czasoprzestrzeni porywa go w zwiniętą we wstęgę Möbiusa ślimacznicę.
- Całkowicie. Poczekaj, aż zwiększą moc i czasoprzestrzeń zacznie się rozdzierać - powiedziała Mina i cichutko chichocząc, zostawiła go samego, wtapiając się w tłum uczestników koncertu.
Odczucia narastały w swojej intensywności, aż fale osiągnęły taki poziom, że wywoływane przez nie dystorsje przestrzenne zaczęły się rwać, a w dziurach czasoprzestrzennej tkanki pojawiły się treści uzupełniane przez umysł, zwiedziony brakiem podstawowego dla niego konceptu przestrzeni.
Przez pomieszczenie przelała się fala grawitacyjna tak potężna, że na krótki, nanosekundowy ułamek zmyła całą tkankę przestrzeni, zostawiając ogołoconą rzeczywistość.
- W kinemice moduluje się fale grawitacyjne i zakrzywia nimi czasoprzestrzeń - szepnęła mu do ucha Mina, gdy weszli dalej.
Doznawane przez niego odczucia były przedziwne – jakby jego ciało rozciągnęło się w nieskończenie cienką warstwę, by zaraz znaleźć się w zaułku przestrzeni zapadającym się pod własnym ciężarem.
- Czy to jest bezpieczne? - zapytał cicho, czując, jak kolejny strumień zakrzywionej czasoprzestrzeni porywa go w zwiniętą we wstęgę Möbiusa ślimacznicę.
- Całkowicie. Poczekaj, aż zwiększą moc i czasoprzestrzeń zacznie się rozdzierać - powiedziała Mina i cichutko chichocząc, zostawiła go samego, wtapiając się w tłum uczestników koncertu.
Odczucia narastały w swojej intensywności, aż fale osiągnęły taki poziom, że wywoływane przez nie dystorsje przestrzenne zaczęły się rwać, a w dziurach czasoprzestrzennej tkanki pojawiły się treści uzupełniane przez umysł, zwiedziony brakiem podstawowego dla niego konceptu przestrzeni.
Przez pomieszczenie przelała się fala grawitacyjna tak potężna, że na krótki, nanosekundowy ułamek zmyła całą tkankę przestrzeni, zostawiając ogołoconą rzeczywistość.
Nie zwracając uwagi na białego, usiadł na środku izby i wyciągnął zza pasa kilka brunatnych gałązek. Sięgnął po miskę leżącą przy palenisku i rozgniótł w niej garść liści z purpurowymi żyłkami. Końce gałązek rozbił na kształt małych miotełek i za ich pomocą rozmieszał rozgniecione liście z wodą, do której dosypał wpierw garść czarnego, nierozpuszczalnego proszku. Nabrał odrobinę mazi i zerknął na białego.
A on znów zaczął swój dziki taniec, zamieniając się w oczach czarownika w rozmytą wstęgę.
Ten moment, zastygnięty w czasie, z czarownikiem siedzącym w kucki pośrodku i Wokulskim krążącym wokół niego, jak skazany na zagładę księżyc ginącej planety, okazał się atraktorem znaczącym koniec podróży w czasie.
Wokulski pojawił się w tej chacie i natychmiast poczuł się tak, jakby nigdy jej nie opuszczał. Wniknął w przyszłość, by wrócić do tego dnia w zuluskim imperium. Olawunkulu obserwował tymczasem krążący wokół niego kształt, po czym spojrzał wprost w oczy Wokulskiego z przyszłości.
- Nie może cię tu być, ale jednak jesteś - powiedział i nagle z niepojmowalną szybkością wyciągnął rękę i zatrzymał rozmyty kształt krążący wokół izby. Chwycił białego za szyję i z ogromnym wysiłkiem na chwilę go unieruchomił, chwilę wystarczającą, by drugą ręką namalować zielonkawą mazią kółko na jego czole. Wokulski wygiął się w pałąk i, znów uchwycony przez nadludzką moc Surżu, zrzucił z siebie starca. Olawunkulu uderzył o ścianę i bezwładnie osunął się na podłogę. Spod półprzymkniętych powiek obserwował, co będzie dziać się dalej. Czuł, jak w środku dnia ogarnia go chłód coraz potężniejszy i nawet bardziej przejmujący od tego, jakiego doznawał w najzimniejsze noce. Zobaczył, jak biały się uspokaja i kładzie na łóżku. Uzdrowił go i obdarował siłą do dalszej walki. Nie wiedział, jak się ona skończy, ale dał z siebie wszystko i teraz mógł spokojnie umrzeć.
A on znów zaczął swój dziki taniec, zamieniając się w oczach czarownika w rozmytą wstęgę.
Ten moment, zastygnięty w czasie, z czarownikiem siedzącym w kucki pośrodku i Wokulskim krążącym wokół niego, jak skazany na zagładę księżyc ginącej planety, okazał się atraktorem znaczącym koniec podróży w czasie.
Wokulski pojawił się w tej chacie i natychmiast poczuł się tak, jakby nigdy jej nie opuszczał. Wniknął w przyszłość, by wrócić do tego dnia w zuluskim imperium. Olawunkulu obserwował tymczasem krążący wokół niego kształt, po czym spojrzał wprost w oczy Wokulskiego z przyszłości.
- Nie może cię tu być, ale jednak jesteś - powiedział i nagle z niepojmowalną szybkością wyciągnął rękę i zatrzymał rozmyty kształt krążący wokół izby. Chwycił białego za szyję i z ogromnym wysiłkiem na chwilę go unieruchomił, chwilę wystarczającą, by drugą ręką namalować zielonkawą mazią kółko na jego czole. Wokulski wygiął się w pałąk i, znów uchwycony przez nadludzką moc Surżu, zrzucił z siebie starca. Olawunkulu uderzył o ścianę i bezwładnie osunął się na podłogę. Spod półprzymkniętych powiek obserwował, co będzie dziać się dalej. Czuł, jak w środku dnia ogarnia go chłód coraz potężniejszy i nawet bardziej przejmujący od tego, jakiego doznawał w najzimniejsze noce. Zobaczył, jak biały się uspokaja i kładzie na łóżku. Uzdrowił go i obdarował siłą do dalszej walki. Nie wiedział, jak się ona skończy, ale dał z siebie wszystko i teraz mógł spokojnie umrzeć.